Skip to main content

Portret Olgi.

8.04.2023 / Linia frontu, Krasnohorivka, obwód doniecki, Ukraina

 

„Nawet piwnica cię nie uratuje” — powiedzieli mi bohaterowie moich portretów. Patrzyli na mnie zmęczonym wzrokiem ludzi, którzy od lat żyją na krawędzi. Ich oczy mówiły więcej niż słowa — że tutaj już nikt nie czeka na cud, bo cud się dawno temu spóźnił.

Wszyscy mówią o Bachmucie i Awdijiwce — te nazwy krzyczą z nagłówków, leją się z ekranów. Ale wojna nie zna geografii telewizyjnej. Prawdziwe cierpienie żyje też w małych, zapomnianych miasteczkach, gdzie kamery rzadko zaglądają, a redaktorzy nie znają nazw ulic. Krasnohorivka — zagubiona pomiędzy Piskami a Marjinką, nieopodal Doniecka — to jedno z takich miejsc. Od 2014 roku, kiedy „zielone ludziki” Rosji przemieniły Donieck w teatr absurdu, to miasto stało się kulisą tej wojennej sztuki. Linia frontu tu nie jest metaforą — to dosłowność. Zaledwie 7 kilometrów od okupowanych przedmieść. Kiedyś było tu 16 tysięcy ludzi. Teraz? Może 1600. Głównie starsi, zakorzenieni jak stare drzewa, które nie dają się przesadzić.

Od 24 lutego 2022 linia frontu nie ruszyła się ani o milimetr. 4 kilometry martwej ziemi. Ale Ukraińcy, dzięki wieloletnim fortyfikacjom, trzymają się kurczowo. Odpierają kolejne ataki rosyjskiego 3. batalionu zmechanizowanego 114. brygady piechoty. A Krasnohorivka trwa. Nie dla chwały. Dla przetrwania.

Przyjeżdżam tu od ponad roku. Z Iwanem i Siergiejem — bohaterami mojego dokumentu. Co dwa tygodnie wiozą chleb. Prawdziwy, pachnący, z piekarni w Smili, z czelabińskiego obwodu. I zawsze mają nadzieję, że może kogoś uda się namówić do ewakuacji. Ale nikt nie chce wyjeżdżać. Zostali tylko ci, których nie da się już oddzielić od tej ziemi. Zżyli się z ruiną. I ze śmiercią.

Jestem tu znowu, ósmego kwietnia. Mój notatnik drży od huku artylerii. Dzień wcześniej zginął ich przyjaciel. Ale to mi mówią pierwsi — bo jestem „swój”, bo przez ten rok zbudowaliśmy więź, której nie da się sfotografować. To coś jak umowa o milczeniu i zaufaniu. Miasto dostaje w kość codziennie. Gorzej niż Awdijiwka, gdzie byłem dzień wcześniej. Tu nie ma wody, nie ma prądu, nie ma przyszłości. Są tylko piwnice i wspólne przeżywanie kolejnego dnia.

Patrzę na miasto i widzę jego powolny rozkład. Wojna rozszarpuje domy jak drapieżnik — cegła po cegle. Ale bardziej boli mnie to, co dzieje się z ludźmi. Ci, którzy jeszcze rok temu żartowali przy herbacie, teraz patrzą przed siebie jakby ich dusze odleciały. Mówią, ale jakby zza mgły. Czasem mam wrażenie, że rozmawiam z duchami.

Zrobienie im portretu to kosmiczne wyzwanie. Trzeba być blisko. Nieznośnie blisko. Patrzymy sobie w oczy. Muszę ich poczuć. To nie jest tylko zdjęcie — to zapis intymnej chwili, kiedy przez ułamek sekundy mogę być nimi. Mój szeroki kąt łapie więcej niż obraz — łapie emocję. A potem zostaje tylko kadr. I pamięć.

Przedstawiam wam kolejnych bohaterów mojej pracy: „Portrety przedśmiertne mieszkańców wojny rosyjsko-ukraińskiej”. Nie spotkacie ich osobiście. Dlatego to ja jestem medium. Ja wasz łącznik. Spójrzcie im w oczy. Zapamiętajcie. To ludzie, którzy przeżyli piekło, ale wciąż walczą — o życie, o godność, o odrobinę światła w tym niekończącym się mroku.